Metallica Hardwired… To Self Destruct październikowa nowość, o której nie można nie napisać.

Metallica kazała czekać swoim fanom aż 8 lat na kolejny krążek grupy. Zdania o nowej płycie kultowego zespołu są podzielone. Fani, którzy liczyli na wielki come back grupy w stylu sprzed 25 lat, czują wielki niedosyt. Wydaje się, że osiem lat to bardzo długi czas, w którym można przygotować naprawdę genialny materiał. Metallica powróciła ale daleko jej do rasowego trashu.

Płytę Hardwired… promowały trzy utwory:  tytułowy Hardwired, Moth Into Flame oraz Atlas, Rise!. O ile pierwszy kawałek rokował całkiem nieźle. Był szybki, ciężki i agresywny z przyzwoitym fragmentem solowym, o tyle dwa kolejne rozwiały nadzieje fanów. Niestety cały album prezentuje się mocno średnio. Zwłaszcza po przesłuchaniu płyty na profesjonalnym sprzęcie hi end uwidaczniają się duże mankamenty całego materiału. Na dobrym sprzęcie audio w ucho od razu wpada marazm perkusisty Lars’a Ulrich’a. Jego tło jest bezbarwne i wolne, prezentuje się wyjątkowo ubogo i trywialnie. Także wokal James’a Hetfield’a nie zachwyca, nie ma ma w nim ani krzty agresywności i zadziorności. Słychać to i widać zwłaszcza w teledysku do Atlas, Rise!, w którym Hetfield wyraźnie śpiewa jakby pod przymusem i bez zaangażowania. Przy profesjonalnym amplitunerze Hardwired rozczarowuje.

Jednak mimo bardzo mankamentów część fanów i tak stoi murem za zespołem. Dla osób, które oczekiwały dawki metalu ulubionej grupy, Hardwired to wyczekiwane kolejne dziecko zespołu. Rzecz gustu.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *